PAMIĘCI TYM, KTÓRZY ODESZLI...

Odeszła Sylwia "od dzieci" artykuł z "Trzeźwymi Bądźcie", maj/czerwiec 2003

6 października 2002 roku, w wyniku tragicznego wypadku samochodowego, zmarła Sylwia Grunwald, nasza ukochana najstarsza córka - owoc naszej miłości. Była na IV roku studiów Instytutu Pedagogiki Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie. Studiowała pedagogikę społeczną. Od sześciu lat pomagała nam zajmować się dziećmi i młodzieżą podczas spotkań Wspólnoty Rodzin Katolickich z Problemem Alkoholowym (...). Przez ostatnie trzy lata Sylwia była wolontariuszką. Podczas ostatniego spotkania z młodzieżą owocem jej pracy była wyreżyserowana przez nią i wspólnie przedstawiona pantomima, mówiąca o wpadaniu w uzależnienia i możliwości wychodzenia z nich - dzięki łasce i Miłosierdziu Bożemu. Bardzo nam Ciebie, Sylwio, brakuje. Jedyną pociechą jest dla nas nadzieja, że Pan Bóg znalazł dla Ciebie takie same lub lepsze zajęcie w niebie. Dziękujemy Ci, Sylwuniu, za obecność w naszym życiu przez prawie 25 lat. Dziękujemy też Bogu za to, choć po ludzku żal, że tak krótko byłaś z nami. W naszej pamięci jesteś piękną, uśmiechniętą, kochającą Boga i ludzi osobą - jasnym promykiem, przyjaznym światu i wszelkiemu stworzeniu. Kochamy Cię. Często mówiłaś nam o Jezusie i Jego Miłosierdziu, zwłaszcza w czasie, gdy byłaś w postulacie u Sióstr Miłosierdzia Bożego w Warszawie. Dzień przed wypadkiem rozmawialiśmy o miłości Boga - mieliśmy o tym rozmawiać również w niedzielę. Wyznaliśmy też sobie, po raz kolejny, że się kochamy, myślimy o sobie, wybaczamy i wyjaśniamy drażliwe sytuacje. Tak bardzo się cieszyłem, że Cię mam. Jestem z Ciebie dumny, szlachetna istoto - moja córeczko Sylwuniu - wiem, że patrzysz na mnie z nieba. Postaram się dalej tak żyć, abyś i Ty mogła być ze mnie dumna. Wspierajmy się modlitwą i wstawiennictwem do Boga za całą rodzinę - tę pielgrzymującą po ziemi i tę po tamtej stronie życia.
Pragniemy podziękować księżom uczestniczącym w uroczystościach pogrzebowych: ks. Z. Kanieckiemu, ks. L. Szcześniakowi, ks. dyr. Instytutu Pedagogiki UKSW J. Niewęgłowskiemu oraz ks. K. Frączakowi, ks. Z. Podstawce, ks. T. Wildze, ks. T. Paroniowi, księżom nieznanym z imienia oraz ojcom kapucynom z Zakroczymia: K. Kościelewskiemu i J. Karczewskiemu. Chcemy też podziękować Księżom Kanonikom Regularnym Laterańskim z Gietrzwałdu i ojcom kapucynom z Rywałdu, a także wszystkim innym nie wymienionym, a odprawiającym msze św. w intencji Sylwii. Pragniemy podziękować też wszystkim Przyjaciołom, którzy byli na pogrzebie i tym, którzy nie mogli być, ale pamiętali i modlili się za Sylwię i za nas.
Dziękujemy Bogu, że mamy takich Przyjaciół. Serdeczne Bóg zapłać.

Marek - ojciec Sylwii


„Urocza młoda osoba”

Jednym z etapów przeżywania żalu po stracie bliskich osób i przyjmowaniu bolesnych prawd jest bunt i niezgoda, wręcz zaprzeczanie rzeczywistości. Tego doświadczyłem od momentu, gdy dowiedziałem się o śmierci Sylwii. Ulgę poczułem, kiedy kurczowo uczepiłem się myśli zasłyszanej w czasie pogrzebu. Jeden z kapłanów mówił, iż powinniśmy dziękować Bogu za Sylwię, za to, że choć tak krótko, ale była wśród nas, że mieliśmy szczęście ją znać.
Dziś dziękuję Bogu, choć nie jest to łatwe, gdy odchodzi ktoś tak młody. Współczuję wszystkim, dla których Sylwia była bliską osobą. Szczególnie rodzicom i rodzeństwu. Doświadczam prawdziwego znaczenia słowa "współczuję", tzn. współodczuwam ból z nimi w tym cierpieniu. 
Sylwię poznałem przed laty, od kiedy cieszę się przyjaźnią jej rodziców. Pewnie z tego też powodu, poza wieloma innymi ciepłymi uczuciami, jakimi darzę Sylwię, łączył mnie z nią jakiś rodzaj nieznanych mi uczuć - podobnych do ojcowskich. Kiedy myślę o niej, widzę ją zawsze otoczoną wianuszkiem dzieci. Myślę, że Sylwia miała wyjątkowy dar przyciągania, rozumienia i kochania dzieci. Wykorzystywała to w czasie spotkań z nimi w Zakroczymiu i w Gietrzwałdzie, gdzie była opiekunką najmłodszych. Pamiętam, jak wielokrotnie wzruszał mnie widok Sylwii, wracającej ze swoją gromadką z zajęć. Niosła jakiegoś maluszka na rękach, trzymała drugie dziecko za rękę, a reszta dzieciarni, uwieszona jej spódnicy, szła wpatrzona w swoja opiekunkę. "Cóż to za urocza młoda osoba" – mówił ktoś stojący z boku, zadziwiony tym widokiem. Myślę, że była świadoma swojego powołania, ponieważ często mówiła o swojej miłości do dzieci, zresztą studiowała pedagogikę. To była wspaniała "nasza pani" dla wielu dzieci. Próbując zrozumieć to, co się stało - ot tak, po ludzku - myślę, że pewnie w niebie jest też wiele dzieci, które jej potrzebowały...
Gdy czasem w rozmowach towarzyskich nie było wiadomo, o którą Sylwię chodzi, zaczęliśmy ją nazywać "Sylwia od dzieci". Wspominam rozmowę z moją przyjaciółką Anią - gdy wymieniałem przymioty ojców kapucynów (jacy są mądrzy, inteligentni, utalentowani), Ania mi przerwała i z uśmiechem stwierdziła: "Waldziu, przecież Bóg wybiera sobie najlepszych". 
Teraz, kiedy wspominam Sylwię, wracają do mnie te słowa i myślę: "Ania miała rację!"
Drodzy czytelnicy! Proszę Was o wspólną modlitwę za duszę Sylwii. Ona umiała dzielić się miłością, ale (tak jak my wszyscy) również bardzo jej pragnęła. Jestem pewien, że teraz jest u samego jej źródła.

Waldek

Artykuł Bożenki "O śmierci", którego obszerne fragmenty były zamieszczone w listopadowo/grudniowym numerze dwumiesięcznika "Trzeźwymi Bądźcie" z 2014 r.

Witam serdecznie czytelników "Trzeźwymi Bądźcie". Poproszono mnie o napisanie paru słów na temat umierania i śmierci. Pomyślałam sobie, że to bardzo ciężki temat, bo co tu można napisać? A jednak po głębszym zastanowieniu stwierdziłam, że można pisać wiele i że jest to bardzo ważny temat, bo dotyczy każdej istoty żyjącej, bo jest wpisany w życie każdego człowieka. Wcześniej czy później – albo będziemy przeżywać śmierć bliskich, albo swoją własną śmierć.
W dzieciństwie rodzice nie rozmawiali ze mną na ten temat. Seks i śmierć to były tematy tabu. A ja? Bałam się swojej śmierci, bałam się śmierci rodziców, bałam się cmentarzy, pogrzebów, umarłych w trumnie, ciemności, chorych na choroby śmiertelne. Nie śmiałam nawet nigdy nikogo o to pytać. Kiedyś odważyłam się jednak i zadałam to pytanie zaufanej osobie: "Co dzieje się z człowiekiem po śmierci?" To była osoba niewierząca. "Jak to co? Nic… robaki zjedzą ciało i koniec". Takie miała pojęcie i tak mi to przekazała.
Z biegiem lat jednak moje poglądy na ten temat się zmieniały. Przeszłam pewną transformację, czas nawrócenia do Pana Boga. Uczyłam się wszystkiego od podstaw. Chodziłam z synem na religię, przeczytałam mnóstwo książek na temat życia chrześcijańskiego, na temat życia świętych. Uczestniczyłam w różnego rodzaju rekolekcjach, a nawet byłam na warsztatach teatralnych z Leszkiem Mądzikiem pt. "Życie ku śmierci". Uczyłam się modlitwy na różańcu, medytując nad każdą tajemnicą różańca św. Obejrzałam bardzo dużo filmów religijnych. Chciałam jak najwięcej wiedzieć o Panu Bogu, o Matce Najświętszej, o Panu Jezusie, o ich życiu. Moje serce wypełniało się ogromną radością i dalej się wypełnia - w miarę poznawania Pana Boga i różnych Bożych tajemnic. I nadal Go poznaję i to jest największe szczęście, jakie mogło mnie spotkać, bo dziś wiem, że bez Niego nie dałabym rady. 
Życie moje jest piękne, ale również bardzo trudne. Mam męża, który jest inwalidą. Jest też trzeźwiejącym od wielu lat alkoholikiem. Mamy troje dzieci, a troje straciliśmy. Po pierwszym poronieniu, a więc po stracie naszego nienarodzonego dziecka, zamroziłam swoje uczucia, aby nic nie czuć. Z mężem nie rozmawiałam na ten temat, najchętniej wyrzuciłabym ten incydent z mojego życia, aby tylko nie czuć bólu… Drugie dziecko straciliśmy w 1996 r. Było to w dziewiętnastym roku naszego małżeństwa. Siedem lat trzeźwości mojego męża. I właśnie w tym roku pojechaliśmy z mężem do Rzymu (byłam wówczas w trzecim miesiącu ciąży). Nasz pierwszy w życiu wyjazd za granicę, zielonym Polonezem, z naszymi przyjaciółmi (Markiem M. i Teresą K.). Pojechaliśmy w tym celu, aby nasz papież Jan Paweł II pobłogosławił naszym pragnieniom i planom utworzenia Wspólnoty Rodzin Katolickich z Problemem Alkoholowym. Podróż była długa i ciężka (dwa dni i jedna noc).
W Rzymie program dość intensywny: spotkania z kapłanami Polakami, siostrą Patrycją ("faustynką"), która była wtedy we Włoszech i która pomogła nam dostać się na audiencję do papieża), dużo zwiedzaliśmy, przeżyliśmy ogrom wzruszeń, oczywiście z papieżem Janem Pawłem II też się spotkaliśmy, dostaliśmy upragnione błogosławieństwo, zrobiliśmy bardzo dużo zdjęć. To była największa radość, jaka mogła nas spotkać - być u papieża, uścisnąć Jego dłoń, chwileczkę porozmawiać. Poczuć Jego świętość, a jednocześnie normalność. Po tym spotkaniu, jeszcze parę godzin trzymało mnie takie uczucie lekkości, jakiegoś nieziemskiego uniesienia, to było niezwykłe, niebywałe. Niestety, droga powrotna była również bardzo ciężka (zresztą dla mnie zawsze podróże były trudne i odbywały się kosztem mojego zdrowia) i na drugi dzień po powrocie do Polski nastąpiło kolejne poronienie. Poczułam wtedy potworny ból po stracie tego dziecka, moje uczucia już nie były zamrożone. Bardzo długo płakałam. Znalazłam się oczywiście w szpitalu i tutaj miało miejsce niesamowite przeżycie. Po otrzymaniu narkozy natychmiast zasnęłam. I to było nadzwyczajne, ale ja zaczęłam śnić... W tym śnie zobaczyłam świetliste koło, a w nim świetlisty tunel, przez który przejechałam jakby windą i znalazłam się w jakimś pokoju. Usłyszałam swoje imię: "Bożena, Bożena, idzie Bożena". Było ono wypowiadane jakoś tak życzliwie, jak nikt nigdy do mnie nie mówił. Czułam, że mnie tu znają i kochają. Potem chór zaczął śpiewać Koronkę do Miłosierdzia Bożego. Takiego śpiewu i takiej muzyki nigdy w życiu, nigdzie nie słyszałam. Potem zobaczyłam Pana Jezusa, uśmiechał się do mnie i jakby czekał na mnie... Wziął ode mnie to nasze dzieciątko. Czułam ogromny pokój, opiekę, miłość, akceptację... Zapytano mnie, czy chcę wracać. Nie chciałam. Ale w tym śnie miałam świadomość, że na ziemi mam męża, dzieci, rodziców, wspólnotę, której utworzenie pobłogosławił papież - więc jednak musiałam wrócić (po zabiegu pielęgniarki powiedziały mi, że obawiały się o moje życie, iż się nie obudzę). Długo myślałam o tym wydarzeniu. Szukałam informacji na temat przeżyć ludzi po narkozie. Doświadczenia były rożne. To przeżycie jest we mnie do dziś. Dokładnie je pamiętam. Dzięki niemu uwierzyłam, że jest życie po śmierci, że Pan Jezus żyje i troszczy się o każdego. To nasze dzieciątko nazwałam Antosia. Nie czułam już bólu, bo widziałam i wiedziałam, że wziął ją Pan Jezus.
Trzecie dziecko straciliśmy w 2002 r. Córka nasza - Sylwia miała 24 lata gdy tragicznie zginęła w wypadku samochodowym. Była studentką pedagogiki. Nasza wspólnota działała już od kilku lat. Rokrocznie wyjeżdżaliśmy na rekolekcje do Gietrzwałdu, gdzie wysłał nas papież Jan Paweł II. Podczas tych spotkań zajmowała się dziećmi i młodzieżą. Czasami zapraszano ją również do Zakroczymia do pracy z młodzieżą. Miała ogromny talent i charyzmę do tej pracy. Była animatorką wspólnot oazowych. Pięknie śpiewała. Młodzi ludzie bardzo ją kochali, miała wśród nich wielu przyjaciół. Była im powiernicą w ich trudnym, młodzieńczym życiu. Tę tragiczną w skutkach informację otrzymaliśmy od policji w dniu 4. października. Powiedziano nam, że Sylwia miała wypadek i leży w szpitalu w Sierpcu. Mój mąż Marek pojechał do niej natychmiast z naszym przyjacielem Krzysiem, a ja zostałam w domu z trójką dzieci. Nie byłam w stanie tam jechać. Byłam jakby zesztywniała, stać mnie było tylko (albo aż) na modlitwę. Modlitwę podjęli też ojcowie kapucyni z Zakroczymia, rodzice, przyjaciele, znajomi. Byłam pewna, że Sylwia z tego wyjdzie, że będzie żyła. Niestety, 6. października otrzymaliśmy tę tragiczną wiadomość ze szpitala, że nasza ukochana córka nie żyje. Nogi się pode mną ugięły. Zaczęłam potwornie płakać... Dobrze, że w takiej chwili byli z nami przyjaciele. W trakcie załatwiania formalności pogrzebowych wspierali nas, dzwonili, pytali, czy potrzebujemy pomocy, przywozili nam jedzenie; przyjechali także z Zakroczymia
o. Krzysztof i o. Jan. Wspierali nas też moi koledzy i koleżanki z pracy. Przyjaciele - rodziny z naszej wspólnoty – byli blisko nas. Dzięki temu udało nam się przeżyć ten ogromny, potworny, niewyobrażalny ból. Ale jak są życzliwi ludzie wokół to jest dużo łatwiej. W uroczystościach pogrzebowych uczestniczyło bardzo dużo ludzi. Przyjechało sporo księży zaprzyjaźnionych z nami. Mszy św. pogrzebowej przewodniczył zaprzyjaźniony z nami od wielu lat ks. Zbigniew Kaniecki. W homilii ks. Zbigniew powiedział, że jej ciało nie żyje, ale duch żyje, że można z nią rozmawiać, 
modlić się do niej, prosić o wstawiennictwo za nami u Pana Boga. Było to wzmacniające, budujące kazanie. 
Dziękuję tym wszystkim, którzy byli z nami w tych dramatycznych chwilach, którzy nas wspierali, pomagali, którzy tak szczerze i bez skrępowania rozmawiali ze mną o śmierci. Niektórzy nie wiedzą, jak się w takich sytuacjach zachować - nie dzwonią, nie kontaktują się, unikają tego tematu. Mnie rozmowa na temat śmierci, podkreślam - śmierci, była bardzo potrzebna, a zakład pogrzebowy, który zajął się samym pogrzebem wypełnił swoje zadanie bardzo kompetentnie, z dużym zrozumieniem, uczciwie i profesjonalnie. Dziś z zamkniętymi oczyma poleciłabym ten zakład, czego nie mogę uczynić w tym artykule.
Po pogrzebie Sylwia dawała mi autentyczne znaki, że jej duch jest z nami. Ona lubiła kłaść na moim ramieniu rękę i pytać, co u mnie słychać. Nieraz czułam tę rękę na swoim ramieniu, wiele razy odczuwałam to w Gietrzwałdzie, tak jakby chciała nam dać znać, że jest tam z nami. Miałam kiedyś taki sen, w którym zobaczyłam jak stoi zadowolona trzymając za rękę małą dziewczynkę, pocieszając mnie, że jest im tam dobrze. Potem uświadomiłam sobie, że to była Antosia, którą straciliśmy w 1996 r. 
W 2008 r. zmarł mój Tatuś. Do tej śmierci, przez tamte doświadczenia z naszymi dziećmi, byłam chyba już lepiej przygotowana, jakby bardziej dojrzała. Tata umierał na moich rękach (nie bałam się, tak jak wtedy, gdy bałam się jechać do Sylwii do szpitala - wówczas pojechałam już po sekcji zwłok, jak było to konieczne, by ją ubrać, pożegnać się z nią, słowem - zająć się jej godnym pochówkiem) i w ogóle się nie bałam. 11 sierpnia pojechałam do rodziców, by pożegnać się z nimi przed kolejnym wyjazdem na rekolekcje naszej wspólnoty do Gietrzwałdu. Tata leżał jak zwykle w swoim łóżku (od lat nie wstawał już, nic nie mówił, tylko pisał jak chciał nam coś przekazać, był przytomny, ale jedzenie dostawał zmiksowane, napoje przez słomkę, pampersy - tym wszystkim zajmowała się mama), a ja już miałam wychodzić, powiedziałam, że będę się za nich modlić w tym świętym miejscu i coś mnie natchnęło, żeby jeszcze raz do niego zajrzeć. Tata złapał mnie za rękę. Usiadłam więc przy nim i zaczęłam odmawiać Koronkę do Miłosierdzia Bożego. Byłam z nim w pokoju sama, reszta rodziny była w kuchni. Patrzyłam na jego twarz i zrozumiałam, że on odchodzi… myślę, że był świadomy tego faktu. Poczułam wtedy jakie to ważne, by towarzyszyć umierającemu, by nie czuł się samotny w takiej chwili. Dla mojego Taty tą osobą miałam być ja. Mama potem powiedziała, że on chyba czekał na mnie, że chciał umrzeć przy mnie.
Dziesiątą rocznicę śmierci naszej córki Sylwii obchodziliśmy w Carlsbergu. Zaprosili nas tam trzeźwiejący alkoholicy, Polacy, którzy mieszkają w Niemczech i w Belgii, w Brukseli. Organizują tam swoje spotkania trzeźwościowe (na wzór tych zakroczymskich) dla Polaków z całej Europy, w domu gdzie kiedyś mieszkał i organizował takie spotkania ks. Franciszek Blachnicki. Pojechałam tam z mężem, moją córką Basią i naszymi przyjaciółmi, Zosią, Witkiem i Ewą (z którą przyjaźnię się od wielu lat). Myślałam, że dziesięć lat to kawał czasu i że już pogodziłam się z utratą mojej najstarszej córki Sylwii. Niestety, podczas nietypowej Drogi Krzyżowej w niemieckim lesie bardzo się wzruszyłam podczas stacji Śmierć Pana Jezusa. Wielokrotnie dawałam świadectwa, ale to świadectwo, które tam dałam było zupełnie inne. Mówiłam o tym, co trapiło mnie od tylu lat  - o śmierci Sylwii. Myślałam, że czas leczy rany, ale zdałam sobie sprawę, że przez te dziesięć lat nie było dnia, żebym o niej nie myślała, nie wspominała w modlitwach. Przez dziesięć lat starałam się być dzielna, twarda, starałam się pogodzić z tym faktem. Mówiłam, że Pan Bóg wie co robi i Sylwia jest w dobrych rękach. Widziałam przecież w swoim śnie jak Pan Jezus bierze naszą Antosię. A jednak nie... Musiałam wyjechać tak daleko od Polski, żeby porządnie zapłakać... Atmosfera tego domu i pokój w którym mieszkaliśmy –a kiedyś mieszkał w nim ks. Blachnicki - i jego zdjęcie, które wisiało nad biurkiem sprawiło, że poczułam jakby ducha księdza. To był dobry duch, rozumiejący mnie i moje problemy. Nie wiem, czy to nie on sprawił, że mimo iż daleko od kraju, to poczułam się bezpieczna, żeby płakać i powiedzieć dlaczego płaczę.... Ważnym punktem programu tego dnia był pogodny wieczór, prowadzony przez Basię pracującą w Carlsbergu. Mój mąż Marek miał ze sobą gitarę i na tym wieczorze chciał zagrać naszemu przyjacielowi Rysiowi (organizatorowi spotkań, który też stracił córkę) piosenkę ułożoną dla Sylwii po jej śmierci. Byłam na niego zła, bo pogodny wieczór to nie miejsce na tego rodzaju repertuar. Ale po krótkim wyjaśnieniu, całej grupie udzielił się ten melancholijny nastrój i wcale ta pieśń nie zaburzyła tego wieczoru. Moja przyjaciółka Ewa nie lubi takich zabaw, tańców, śpiewów. Mimo to udzielił jej się ten nastrój i zupełnie nieświadoma tego zaczęła się bawić, tak swobodnie, że się zdumiałam i nie wierzyłam własnym oczom. W tej zabawie była taka radosna, piękna, wolna od zahamowań, które jej często towarzyszą i poskramiają jej temperament (może to sprawiło to wyjątkowe miejsce), a ja w tym momencie zobaczyłam w niej moją córeczkę Sylwię, która poprzez tę scenę mówi do mnie: "Mamuś, dosyć tej żałoby, popatrz na Ewę, ja właśnie jestem taka szczęśliwa". Dziś żadna śmierć nie jest dla mnie straszna. Nauczyłam się obcować z duszami bliskich mi zmarłych (ale też dzielić się swoimi doświadczeniami z tymi, którzy cierpią po utracie kogoś bliskiego), modlić się za zmarłych, rozmawiać z nimi, być blisko umierających i tych, którzy im towarzyszą przy śmierci...
W tym miejscu chciałabym jeszcze powierzyć w modlitwie dusze w czyśćcu cierpiące, wszystkich zmarłych, a w szczególności śp. o. Benignusa Sosnowskiego i śp. ks. Jerzego Bieńkowskiego, który był z nami i naszą wspólnotą przez wiele lat: Wieczny odpoczynek racz im dać Panie, a światłość wiekuista niechaj im świeci na wieki, niech odpoczywają w pokoju wiecznym. Amen.

Bożena

Wspomnienie ks. Krzysztofa Kościeleckiego o ks. Jerzym Bieńkowskim, odczytane na wieczorze wspomnień podczas rekolekcji w Gietrzwałdzie w 2014 r. Prawdziwy Przyjaciel

Piszę tych kilka zdań o ks. Jerzym, bo wiem, że podczas tegorocznych spotkań w Gietrzwałdzie będziecie mieli wieczór wspomnień o Księdzu Kanoniku, a pragnę dorzucić kilka swoich wspomnień o tym, jak ks. Jerzego zapamiętałem. Nie wiem czy będę mógł na to spotkanie przybyć, więc niech te kilka zdań zastąpi moją nieobecność. Pierwszy obraz jaki wyłania mi się z pamięci to dzień objęcia przez Niego funkcji proboszcza i dziekana. Widzę Jego wielką postać na ambonie, gdy mówi pierwsze kazanie i na końcu ciepło mówi o Siostrach Wspomożycielkach z Zakroczymia i o kapucynach. Potem to różne spotkania z okazji imienin, rekolekcji, załatwiania różnych spraw. Często przychodził do klasztoru, by się spowiadać. Jego stałym spowiednikiem był o. Gerard Iwanicki, który zmarł w 2004 r. w Zakroczymiu. To on pragnął, aby ks. Jerzy wstąpił do Filadelfii, czyli takiej wspólnoty, która jest utworzona dla księży diecezjalnych przy wspólnocie kapucynów. Ks. Jerzy sam mi się kiedyś zwierzył, że był taki okres w Jego życiu gdy poważnie zastanawiał się, czy nie wstąpić do kapucynów. Zbliżenie ks. Jerzego do Ośrodka i całej idei trzeźwości mogło dokonać się dlatego, że był człowiekiem otwartym i bardzo ciekawym świata. Dużo czytał. Interesował się wieloma sprawami. Kontakt ułatwiała Mu bardzo dobra znajomość komputera. Gdy przychodziłem do Niego na plebanię, oprócz mocnej kawy z - jak ja to nazywałem - "teleekspresu", pokazywał mi nowe książki jakie sprowadził. "Teleekspres" (bardzo elegancki ekspres do kawy) woził ze sobą ciągle. Nawet do swojego ukochanego Gietrzwałdu. Tak, ukochanego, bo odkrył to miejsce już jako kleryk i może to spowodowało, że tak szybko polubił naszą wspólnotę. Do idei trzeźwości przekonał się poprzez bliskość Ośrodka. Pamiętam, jak kiedyś powiedział mi ważne słowa: "Idei trzeźwości i tego, co robił Kaniecki w seminarium nie rozumiałem, dopiero pobyt w Zakroczymiu pozwolił mi odkryć, czym jest trzeźwość". Temu odkryciu był bardzo wierny, zwłaszcza poprzez wierność pracy i pomocy we wspólnocie i dla wspólnoty. W czym to się przejawiało? Po pierwsze: w Jego ciągłym zainteresowaniu poszczególnymi osobami ze wspólnoty. Wiedział, kto kim jest. Po drugie: miał czas, by słuchać naszych opowieści o sobie, o rodzinie. Po trzecie: umiał też krytycznie spojrzeć na działalność wspólnoty, ale poprzez pryzmat zatroskania. I po czwarte: umiał ofiarować swój czas dla wspólnoty. W tym wszystkim nie wynosił się, nie udawał mądrzejszego od innych. Pamiętam, jak rok temu zadzwonił do mnie (a wiedział, że nie przyjadę do Gietrzwałdu) i długo ze mną rozmawiał. Po tej rozmowie wiedziałem, że ks. Jerzy kocha wspólnotę. Wiedziałem, że będzie starał się ze wszystkich sił jej służyć. I wiedziałem, że zawsze można będzie na Niego liczyć. Czyż można jeszcze coś więcej powiedzieć o Prawdziwym Przyjacielu? Od lutego 2014 r. ks. Jerzego nie ma już wśród nas. Koło baru w Gietrzwałdzie, naprzeciw Domu Pielgrzyma, każdego ranka będzie puste miejsce. Już nie zaprosi na kawę, a Danusia nie będzie kupować dla niego papierosów. Wspomnę jeszcze, że ks. Jerzy kochał wschód Polski, tzn. tereny prawosławne, czyli te, na których obecnie jestem. Dwa lata temu przyjechał do mnie ze swoją siostrą i objechali wszystkie ważniejsze miejsca dla prawosławia. Co miesiąc wysyłałem Mu miesięcznik, który wychodzi na tych terenach - "Przegląd prawosławny". Był za to bardzo wdzięczny. Zapewne można byłoby jeszcze więcej napisać o tej Postaci, ale może uczynię to jeszcze innym razem, przy innej okazji. Bardzo się cieszę z tego, że taki wieczór wspomnień odbędzie się. Pamiętajcie o tym Przyjacielu nie tylko teraz, ale zawsze ilekroć będą odbywać się spotkania wspólnoty w Gietrzwałdzie. Ksiądz Jerzy w pełni zasłużył sobie na naszą wdzięczność i pamięć.

ks. Krzysztof Kościelecki Hajnówka, 4.08.2014 r. 


Umiłowany, czcigodny Księże Jerzy,

Wspólnota Rodzin Katolickich z Problemem Alkoholowym przeżywa ogromny ból z powodu Twojego odejścia. Wiemy, że jesteś w tym lepszym świecie, do którego prowadziłeś nas przez wiele, wiele lat swojej kapłańskiej posługi; szczególnie podczas corocznych sierpniowych rekolekcji w Gietrzwałdzie i noworocznych spotkań w Zakroczymiu. Dziękujemy Ci, że pochylałeś się nad naszymi rodzinami cierpiącymi z powodu alkoholizmu swoich bliskich. Bardzo Cię przygniatał też ten problem w Twojej parafii i dlatego zaprosiłeś nas do siebie, aby przez cały dzień (29 grudnia 2014 r.) na wszystkich mszach św. członkowie naszej wspólnoty dawali świadectwa swojego życia, swojej drogi do Boga i do trzeźwości. Mieliśmy to szczęście wspólnie dzielić z Tobą czas w Gietrzwałdzie, pić z Tobą kawę, spożywać posiłki, czy też po prostu rozmawiać (w spotkaniach kuluarowych byłeś błyskotliwym i dowcipnym kompanem). Czas naszych rekolekcji to taki błogosławiony czas, który Ty jeszcze ubogacałeś swoją kapłańską posługą, swoją obecnością. Byłeś z nami przez cały czas i służyłeś nam w czasie sakramentów: pokuty, eucharystii czy też odnowienia przyrzeczeń małżeńskich. Niejednego członka naszej wspólnoty (po wielu, wielu latach nieprzystępowania do tego sakramentu) przeprowadziłeś przez sakrament pokuty. Byłeś niezwykle cierpliwym i miłosiernym spowiednikiem i kapłanem. Będzie nam Ciebie bardzo, bardzo brakowało, ale ufamy, że będziesz teraz orędował za nami w domu Ojca. Na zawsze pozostaniesz w naszych sercach!
Odpoczywaj w pokoju!

Ewka


(wieczór pamięci ks. Jerzego Bieńkowskiego – Gietrzwałd, 6 –10 sierpnia 2014 r.)

Czcigodny Księże Jerzy,
chociaż ten list nigdy już nie trafi do Twoich rąk, to jestem pewna, że patrzysz z nieba na nas tu zgromadzonych jak co roku (ale już bez Ciebie) i słyszysz te nasze nieustające rozmowy, w których tak często wspominamy Ciebie, naszego przyjaciela. Rozglądamy się dookoła i widzimy krzesło przy stole na stołówce - to samo krzesło pod parasolem - to samo krzesło pod wiatą przy barze – podobnie ołtarze w kaplicy w domu pielgrzyma i sanktuarium - te same, ale jakby inne - dlaczego? Bo już bez Ciebie. 
Drogi Księże, przez tyle lat byłeś tu z nami. Słuchaliśmy Twoich kazań, konferencji, uwag, cennych rad i dowcipów. Z cierpliwością wysłuchiwałeś nas w konfesjonale. Szliśmy do Ciebie jak do dobrego ojca, skruszeni, załamani, źli na cały świat, często upadający w naszej chorobie, nieraz wściekli na swoich bliskich, ze zbolałym sercem i duszą. Oczekiwaliśmy pomocy, rady, dobrego słowa - po prostu chcieliśmy, byś nas pocieszył i pobłogosławił. Chyba nikt nie wyszedł rozczarowany po spotkaniu z Tobą, bo Ty - jak troskliwy ojciec - przygarniałeś każdego pod swoje szerokie ramiona i nie tylko pocieszałeś, ale też gdy było trzeba to skarciłeś. Pragnę zacytować słowa starej harcerskiej piosenki: Tak niedawno żeśmy się poznali, a dziś już rozstania nadszedł czas. Tyle żeśmy z sobą przeżywali, a dziś już wspomnienia łączą nas. 
Ja jestem dopiero trzy lata w tej wspólnocie i tylko dwa razy byłam z mężem na gietrzwałdzkich rekolekcjach, gdzie mieliśmy szczęście poznać Ciebie, drogi Księże Jerzy. I myślę, że to nie jest ważne ile razy ktoś z Tobą się zetknął, bo dziś wszyscy, którym dane było Ciebie poznać czujemy się sierotami. Teraz chcę wspomnieć Twoje kazanie o dziwiących się ciągle twoich siostrach ciotecznych, rozmowy pod parasolem przed domem pielgrzyma, ilość zjadanych lodów i ostatnią rozmowę - tu, rok temu, gdy szukałeś ochotnika by Cię spakował przed odjazdem. W ostatnią niedzielę 2013 r. na sumie w Twoim kościele w Zakroczymiu dawałam razem z mężem świadectwo swojego życia w naszej wspólnocie. Po mszy św. zaprosiłeś nas na obiad do siebie na plebanię. Pamiętam, jak bardzo obawiałam się tego spotkania, bo po raz pierwszy miałam być goszczona przez tak zacnego gospodarza i w takim miejscu. Moje obawy już po pierwszych minutach okazały się zbędne, bo rozmowa przed i w czasie obiadu w towarzystwie Twojej siostry i dwóch wikariuszy była łatwa i przyjemna. Po raz kolejny nie przyszedłeś, księże Jerzy, do nas do OA T-u na sylwestrową kolację skosztować pysznego, nigdzie nie spotykanego bigosu z bigosów i pysznych żeberek Danusi z Radziejowa. Wielką jednak radość sprawiłeś wszystkim swoim przybyciem do nas w noworoczny poranek, składając nam życzenia i błogosławiąc nas. Długo się z nami żegnałeś i wyglądało na to, że gdyby nie siostra marznąca w samochodzie, wcale nie miałbyś ochoty nas opuszczać, a nikt by nie pomyślał, że to było ostatnie spotkanie i pożegnanie z nami. 17 lutego 2014 r. nasz Ojciec Niebieski zdecydował, że już dosyć zrobiłeś dla nas i dla innych tu na ziemi, więc wezwał Cię na wieczny odpoczynek do siebie. Nadszedł dzień, gdy przyszło nam pożegnać Ciebie. Czy kiedykolwiek widziałeś takie tłumy w Twoim kościele oprócz świąt? Wszyscy przyszli do Ciebie po raz ostatni, Księże Jerzy, by podziękować Bogu za Twoje powołanie, gołębie serce i za Twoją świętość. W ten zimny, lutowy wieczór nasze serca były gorące z miłości do Ciebie i obolałe z żalu i tęsknoty za Tobą. Byłeś, Księże Jerzy, nie tylko wielkim człowiekiem z wyglądu, ale miałeś też wielkie serce, pragnące najwyższego dobra dla każdego, o czym świadczy fragment pozostawionego testamentu. Te wszystkie złożone przy Twojej trumnie kwiaty nie wyrażą wdzięczności jaką mamy w sercach za to, że tak dobrym byłeś kapłanem i człowiekiem. Smutno nam tu bez Ciebie, ale cieszymy się wierząc, że mamy orędownika w naszych sprawach u Boga Ojca. Umówmy się, że my tu, przed tronem Matki Bożej Gietrzwałdzkiej, będziemy dziękować Bogu za poznanie Ciebie i za wszystko dobro, które uczyniłeś, a Ty tam, w niebie, będziesz wypraszał potrzebne łaski dla całej naszej Wspólnoty Rodzin Katolickich z Problemem Alkoholowym. 
Do zobaczenia,

Marysia M.


Kilkakrotnie jednym z uczestników na rekolekcjach w Gietrzwałdzie był śp. Marek Z. Pragnę o Nim wspomnieć, ponieważ jego rodzina podejmowała nas także na spotkaniach domowych. Nie wiem, jakie były Jego odczucia związane ze wspólnotą. Ale zdarzyło się tak, że On jako pierwszy przywiózł do Gietrzwałdu na nasze spotkania kamerę i nagrał niedługi materiał o wspólnocie. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego (bo później częściej pojawiały się kamery), gdyby nie to, że właśnie Marek nagrał etiudę o uzależnieniach, którą prowadziła wraz z młodzieżą Sylwia - najstarsza córka Bożenki i Marka. Było to jej autorstwa i - jak wspomniałam - aktorami byli nasi młodzi uczestnicy. I to zdarzenie miało miejsce w sierpniu, a w październiku Sylwia już nie żyła...

Dziękujemy Ci Marku! Odpoczywaj w pokoju!


Do naszej wspólnoty należała też Ewa. Była bardzo ciepłą, miłą osobą. Bardzo skromną i niebywale delikatną. Dołączyła do naszej wspólnoty i widać było, że dobrze się z nami czuje. Była osobą głęboko wierzącą. Pracowała jako katechetka. Bardzo cierpiała z powodu alkoholizmu swojego męża i udało jej się wybłagać dla niego u Boga łaskę trzeźwości. Na naszych oczach nastąpiło też jego nawrócenie. Zmarła na chorobę nowotworową, a kilka osób z naszej wspólnoty odwiedziło ją tuż przed śmiercią. Była już bardzo słaba i cierpiąca. Wkrótce odeszła. Cieszyliśmy się, że pożegnaliśmy się z nią. Jesteśmy pewni, że jest w niebie, z Panem Jezusem, którego bardzo kochała.
Ewuniu, odpoczywaj w pokoju!!!


Wspomnienie o śp. Januszu, który odszedł od nas dnia 26 września 2014 r.

Janusza poznałem w 2001 roku na terapii w Gostyninie. Do sali, gdzie odbywało się spotkanie, wszedł lekko wystraszony, niski, starszy mężczyzna. Od początku twierdził, że jest tu tylko dlatego, iż policja zabrała mu prawo jazdy i to bezzasadnie. Miałem wtedy kilka miesięcy abstynencji i jedyne, czego mi nie brakowało to pychy i krytykanctwa. Stwierdziłem, że nie wytrzyma - odejdzie. Czas mijał i zacząłem zauważać, że Janusz zaczął łagodnieć, a jego ocena pijanej przeszłości staje się uczciwsza i prawdziwsza, że stwierdzenie "jestem alkoholikiem" nie wzbudza w nim już złości i wstydu. Muszę przyznać, że zacząłem go podziwiać za sumienność, wytrwałość i łagodność. Na jednym z mityngów siedziałem koło niego. Zauważyłem, że przy zegarku ma zawieszony krzyżyk z kawałkiem różańca. Nic mu nie powiedziałem, ale w moim wewnętrznym rankingu awansował. Wiedziałem, że jest godny zaufania i kiedy jesienią 2004 roku zastanawialiśmy się z żoną, kogo zaprosić na pierwsze spotkanie Wspólnoty Rodzin Katolickich z Problemem Alkoholowym w Gostyninie, nasze oczy zwróciły się bez wahania ku Januszowi i jego żonie Danusi. Od początku czuliśmy się dobrze w ich towarzystwie. Ciepło i spokój, które emanowało od nich, przenikało całą grupę i wpływało na wspaniałą atmosferę w czasie spotkań. Janusz został naszym skarbnikiem i pełnił tę służbę aż do końca swych dni. Mimo swego wieku zawsze brał aktywny udział w życiu grupy. Zawsze będę pamiętał jego rolę dziadka w scence, którą prezentowaliśmy w Gietrzwałdzie w 2008 roku. Klęczy przy umierającym wnuku - narkomanie i błaga Boga o życie dla niego. Widzę jak w końcowej scenie niesie przed sobą Biblię - dając jasny przekaz: "Z BOGIEM JESTEŚMY WSZYSTKIM – BEZ BOGA JESTEŚMY NICZYM". Od samego początku zafascynował go Gietrzwałd. Czuł się tam zawsze bardzo dobrze. Przyjaciele cenili go za takt, kulturę i ciepło, którym obdarzał ich wszystkich. Należał do tej grupy ludzi, którzy bardzo zyskiwali przy bliższym poznaniu. Cieszę się, że mogłem tego doświadczyć. Po ludzku jest mi smutno, że go nie ma między nami. Wierzę, iż u Boga Ojca wstawia się za nami i wyprasza łaski dla tych, którzy są jeszcze w drodze.

Karol i Iwona W.


Janusz był bardzo serdecznym, dobrym i spokojnym kolegą. Potrafił dać z siebie wiele ciepłych, mądrych, pełnych nadziei słów…

Teresa


Janusz był dla nas człowiekiem dobrotliwym, o dużym poczuciu humoru, dającym przykład do działania w naszej wspólnocie. Bardzo ceniliśmy w nim poczucie odpowiedzialności za grupę, za swoja rodzinę, punktualność, jak również zdrowy dystans do siebie. Bardzo, bardzo nam go brakuje. Modlimy się za niego.

Ewa i Ryszard


Będąc na rekolekcjach w Gietrzwałdzie dowiedziałem się, że Janusz lubił boksować, pamiętam go trochę przyczajonego, ale jestem pewien, że kiedy trzeba było atakować - był gotów…

Arek


Cieszę się, że mogłam poznać Janusza - chociaż był to krótki czas, na pewno zostanie w mojej pamięci jako człowiek ciepły, otwarty, mający mądrość życiową. Bardzo lubiłam go słuchać.

Renata


Janusz był dla mnie przykładem ciepłego i spokojnego ojca i męża. Był człowiekiem modlitwy. Po śmierci odczuwam jego obecność na spotkaniach. Wierzę, że duchem jest z nami i wstawia się za nami u Boga.

Irenka

Załóż darmową stronę internetową! Ta strona została utworzona w kreatorze Webnode. Stwórz swoją własną darmową stronę już teraz! Rozpocznij